Medal of Honor

 
 
 
 
 
 
Recenzje do Gry
Medal of Honor: Pacific Assault

Jednym z przysłowiowych asów w rękawie giganta elektronicznej rozrywki, koncernu Electronic Arts, jest seria Medal of Honor. Tych, którzy na bieżąco nie śledzili jej rozwoju, może zdziwić na przykład informacja, iż MoH po raz pierwszy zadebiutował na konsolach a nie PeCetach. Co więcej, była to wysłużona już PlayStation 1, która szczerze mówiąc nie najlepiej radziła sobie z dynamicznymi strzelankami obserwowanymi z perspektywy pierwszej osoby, głównie za sprawą kontrolera (brak myszki i klawiatury) oraz ograniczeń sprzętowych. Nie przeszkodziło to jednak w żaden sposób wspomnianej serii zaskarbić sobie serca sporej grupki graczy. Pierwszy PeCetowy MoH ukazał się w 2002 roku i był to oczywiście Allied Assault. Nie skłamię chyba mówiąc, iż gra cieszyła się (i w zasadzie wciąż cieszy) ogromną popularnością. Jednym z głównych atutów wspomnianej produkcji były same misje, które przebiegały w wyjątkowo widowiskowym stylu. Świetnym przykładem może być kultowy już poziom rozgrywany na plaży Omaha Beach. W dzisiejszych czasach etap ten nie wywołuje co prawda aż takich emocji, ale w momencie premiery gry przez wielu uznawany był za wręcz przełomowy.

Po premierze Allied Assault Electronic Arts zgodnie ze swoim zwyczajem zleciła przygotowanie dwóch dodatków, które nie były już niestety zbyt odkrywcze ani przesadnie grywalne. Spearhead miał kilka dobrych momentów, ale kończył się w chwili, w której większość gier dopiero się „rozkręca”. Breakthrough z kolei cechował się głównie przeciętnymi projektami plansz, które kończyło się bez większych emocji. Tytuł ten ukazał się ponadto niemal równolegle z Call of Duty, które w moim osobistym przekonaniu przejęło od Allied Assault pałeczkę lidera. EA stanęło więc przed dość trudnym zadaniem, gdyż w przeciwieństwie do pierwszej pozycji z serii obecnie rynek wypełniony jest zbliżonymi tytułami, z którymi trzeba wygrać w walce o klienta. Przekonajmy się więc, czy wraz z premierą MoH: Pacific Assault koncernowi udało się powrócić do pierwszej ligi.

Z racji tego, iż zarówno najbardziej znane bitwy II Wojny Światowej, jak i koszmar wietnamski pojawiały się wielokrotnie w konkurencyjnych i rodzimych strzelankach, producenci najnowszej odsłony serii MoH musieli zaprezentować zupełnie nowy teatr działań. W moim przekonaniu trafili w przysłowiową dziesiątkę. Działania wojenne na Pacyfiku, które miały miejsce podczas II Wojny Światowej, w grach pojawiały się stosunkowo rzadko. Najczęściej z obszarem tym spotykaliśmy się w strategiach i realistycznych symulatorach, nie przypominam sobie jednak, aby wcześniej znalazły się w jakiejkolwiek znanej grze akcji.

Głównym bohaterem Wojny na Pacyfiku jest Tommy Conlin, szeregowiec w oddziale marines. Trzeba przyznać, iż kampania singleplayer, która stanowi naturalnie trzon programu, została zrealizowana w wyjątkowo filmowym stylu. Po rozpoczęciu zabawy niemal od razu rzucani jesteśmy w żywioł akcji. Widzimy głównego bohatera na jednej z barek biorących udział w szturmie na Atol Tarawa. Warto przy tym nadmienić, iż poziom ten do złudzenia przypomina inwazję na Omaha Beach. Z racji ogromnego postępu technologicznego, który dokonał się od momentu premiery, Allied Assault jest też bardziej widowiskowy. Wróćmy jednak do gry. Tommy’emu, w przeciwieństwie do wielu innych osób, udaje się dotrzeć na brzeg, gdzie z kolei musi pomóc w odparciu ataku japońskich żołnierzy. W pewnym momencie główny bohater traci przytomność w wyniku eksplozji pobliskiego granatu. Przypuszczam, iż bardziej nerwowi gracze w tym konkretnym momencie spróbują wczytać poprzedni stan gry. A nie, nie wolno. :-) To zaplanowane działanie. Akcja cofa się o dwa lata, dzięki czemu będziemy mogli dokładnie prześledzić wydarzenia, które doprowadziły do takiego a nie innego rozwiązania sprawy.

Na początek trafiamy do punktu rekrutacyjnego korpusu piechoty morskiej, gdzie przechodzimy szkolenie będące właściwym tutorialem. Trzeba przyznać, iż element ten rozwiązany został wystarczająco ciekawie. Pod nadzorem sierżanta, który w szczególności powinien przypaść do gustu miłośnikom filmów pokroju Full Metal Jacket, zapoznajemy się z podstawowym wachlarzem ruchów, najczęściej używanymi modelami broni czy też cięższym sprzętem, jak na przykład moździerzem. Przechodzimy również trening medyczny, o tym elemencie zabawy opowiem jednak później. Po zaliczeniu tej obowiązkowej części gry Tommy trafia do bazy wojskowej Pearl Harbor zlokalizowanej na Hawajach. Także i tu przeżywamy chwile sielanki. :-) Wraz z oficerem kwaterunkowym objeżdżamy całą bazę, wysłuchujemy rozmów z napotykanymi osobami i ogólnie radujemy oczy przyjemnymi widoczkami. No, ale chwila, to przecież Medal of Honor a nie jakaś gierka dla dzieci. :-) W pewnym momencie nad naszymi głowami przelatuje kilka myśliwców, a po chwili... po chwili zaczyna się prawdziwe piekło.

No tak, mamy 7 grudnia 1941 roku, czyli dzień, w którym flota japońskich okrętów dokonała inwazji na amerykańską bazę. W zasadzie cały ten poziom wyraźnie inspirowany jest filmem Pearl Harbor. To, co w przypadku kinowej produkcji mogło drażnić, w grze przez niemal cały czas zachwyca. Początkowo musimy posuwać się do przodu unikając niemal nieprzerwanych ataków wrogich jednostek. Obserwujemy przy tym liczne wybuchy, wokół sterowanej postaci panuje totalny chaos. Później trafiamy na uzbrojoną łódź patrolową, dzięki czemu możemy wreszcie coś zdziałać. Szczerze mówiąc nie miałem jednak ochoty zajmować się widocznymi na niebie myśliwcami, zachwyciły mnie bowiem toczące się w najbliższej okolicy bitwy. A właściwie rzeź niewiniątek. Pomimo tego, iż niemal wszystkie ciekawsze momenty są wyreżyserowane, w trakcie właściwej zabawy zupełnie to nie przeszkadza. Scena z przewracającym się na okupowaną łódź ogromnym pancernikiem na długo zapadnie mi w pamięć. Dalej jest tylko lepiej, przy czym nie chciałbym Wam zbytnio psuć zabawy, tak więc powstrzymam się przed dokładniejszymi opisami.

Pearl Harbor to jedynie wstęp dla dalszych działań, autorzy Wojny na Pacyfiku przygotowali bowiem trzy inne, równie ciekawe lokacje. Starcia na wyspie Makin prezentują zupełnie inny typ rozgrywki. Nie bierzemy już udziału w zrealizowanych z dużym rozmachem i niezwykle chaotycznych starciach. Lądujemy w dżungli. Pod wieloma względami poziomy te przypominają takie gry jak chociażby słynny Vietcong. Musimy wykonywać ostrożne posunięcia. Z racji ograniczonej widoczności należy często rozglądać się, a w niektórych miejscach zatrzymywać. Zdarza się bowiem, iż usłyszy się rozmawiających ze sobą przeciwników. Etapy związane z desantem na Guadalcanal są już nieco bardziej dynamiczne. W jednej z misji musimy na przykład bronić okupionego poważnymi stratami w ludziach i sprzęcie lotniska Henderson. Spory fragment tej części kampanii singleplayer rozgrywa się ponadto na pokładzie myśliwca, ale o tym powiem nieco później. Na koniec zaś wracamy do inwazji na Tarawę, która pojawiła się już we wstępie. Nie powinno dziwić to, iż ostatnie poziomy są wyjątkowo ciężkie. Przeciwnicy są świetnie wyposażeni, pojawiają się w hurtowych ilościach, dysponują systemem bunkrów a na dodatek ciężkim sprzętem. Tak jednak powinno być, ostateczne zwycięstwo jest równoznaczne z ogromną satysfakcją z pokonania wrogich sił.

W MoH: Allied Assault zdarzało się, iż musieliśmy działać w grupie, aczkolwiek pozostałe osoby były najczęściej traktowane dość przedmiotowo. Są – dobrze, nie ma ich – żaden problem. Wojna na Pacyfiku prezentuje zupełnie odmienne podejście do sprawy. Po raz kolejny wypadałoby odwołać się do Vietcongu, podobnie jak w tej grze przez niemal całą zabawę poruszamy się niewielkim oddziałem, w skład którego wchodzą charakterystyczne i przede wszystkim obdarzone pewną osobowością postaci. Rozwiązanie to ma dwie zalety. Z pewnością pomaga to w budowaniu pozytywnego klimatu rozgrywki. Komentarze członków zespołu są adekwatne do rozgrywających się na ekranie wydarzeń. Przykładowo, jeżeli ruszymy w stronę wroga, usłyszymy okrzyki wsparcia, w sytuacji wpadnięcia w pułapkę koledzy z ekipy będą próbowali nas z niej wydostać.

Druga zaleta to możliwość korzystania z aktywnej pomocy członków oddziału. Trzeba przyznać, iż w walkach radzą sobie nadzwyczaj dobrze. Warto przy okazji przybliżyć postać medyka, dzięki któremu można wyjść cało z niejednej opresji. W przypadku odniesienia poważniejszych ran można go do siebie zawołać. Są jednak dwa ograniczenia – medyk musi znajdować się niedaleko naszej postaci, tak aby mógł usłyszeć wołanie o pomoc, a oprócz tego dysponuje on jedynie ograniczoną ilością bandaży. Przeważnie jednak (szczególnie w początkowej fazie rozgrywki) ich ilość jest wystarczająca. Co ciekawe, w przypadku stracenia wszystkich punktów zdrowia nie musimy automatycznie ginąć. Tommy upada na ziemię, aczkolwiek jeżeli w pobliżu znajdzie się medyk, to może uratować mu jeszcze życie. Cała drużyna aktywnie ze sobą współpracuje. Dowódca ekipy wydaje różnorakie polecenia, a podlegli żołnierze nadzwyczaj dobrze je wykonują. W wielu sytuacjach my sami możemy pokusić się o wydanie paru rozkazów, aczkolwiek znacznie częściej wysłuchuje się poleceń innych osób.

Same misje przebiegają w bardzo dynamiczny sposób. To nie powinno jednak miłośników serii dziwić. Siła MoH leży w ogromnej liczbie wyreżyserowanych scen, w których bierze się jednak udział ze sporym zaciekawieniem. W paru miejscach możemy wykazać się własną inicjatywą. Przykładowo, stanowisko ckm-u można zlikwidować wysadzając znajdujące się obok niego beczki, podkładając ładunek wybuchowy na pobliskiej konstrukcji, zachodząc operatora od tyłu bądź też obrzucając go granatami. W kilku miejscach zniszczenie określonych obiektów może spowodować, iż dalsza część etapu będzie ułatwiona, albowiem wróg nie będzie mógł wystawić do walk dodatkowych jednostek. Dość często należy korzystać ze stacjonarnych dział i to zarówno mniejszego, jak i większego kalibru. W tym drugim przypadku trzeba na przykład niszczyć nadjeżdżające czołgi albo pozbyć się większych grup wrogich żołnierzy. Ciekawie rozwiązano obsługę moździerzy, bez odpowiedniego treningu nie warto z nich w ogóle korzystać.

Nie zabrakło również etapów rozgrywanych na pokładzie różnorakich środków transportu. Zdecydowanie najbardziej dynamiczne są przejazdy jeepem, przy czym sympatyków poprzedniej odsłony serii czy też konkurencyjnego Call of Duty nie powinno to w żaden sposób dziwić. Etapy rozgrywane na pokładzie łodzi koncentrują naszą uwagę głównie na wydarzeniach mających miejsce w najbliższej okolicy. Same w sobie nie są zbyt trudne. Zupełnym przeciwieństwem tego są poziomy rozgrywane za sterami jednego z myśliwców. Początkowo Tommy wciela się jedynie w rolę strzelca pokładowego, w dalszej części etapu sam przejmuje stery. Niestety, model lotu jest dość uproszczony i w pewnym stopniu dziwny. Moje zdanie jest takie, iż poziom ten w ogóle nie powinien pojawić się w końcowym produkcie. Jest wyjątkowo ciężki, stosunkowo nudny a walki odbywają się w niezbyt atrakcyjnych wizualnie lokacjach.

Arsenał dostępnych broni nie jest zbyt rozbudowany, szczególnie jeśli zestawi się go z tym, co oferują konkurencyjne pozycje, ale przez niemal całą zabawę w zupełności wystarcza. Mnie osobiście najbardziej przypadły do gustu trzy giwery – karabin maszynowy Thompson M1928A1 (popularny Tommy Gun), który zabójczy jest na mniejszych i dość skuteczny na średnich dystansach, wyjątkowo silny BAR, który na dodatek dysponuje sporym magazynkiem, a także shotgun Remington M11, którego jedyną wadą jest długi czas przeładowania. To zresztą jedno z podstawowych utrudnień Wojny na Pacyfiku. W szczególności mam tu na myśli karabiny będące na wyposażeniu wrogich żołnierzy, które są nadzwyczaj wolne (strzały oddzielają prawie dwusekundowe przerwy). Niestety, w sytuacji braku amunicji do lepszych pukawek trzeba z nich korzystać. Nie zabrakło również granatów czy też lornetki, z której w kilku miejscach warto jest podejrzeć okoliczne zabudowania. Przez większą część gry można ją jednak ignorować i „na żywo” badać aktualnie oczyszczane lokacje.

Przeciwnicy w Allied Assault w dużym stopniu traktowani byli jak mięso armatnie. Przez znaczną część gry sterowana przez nas postać posuwała się do przodu nie zawracając sobie zbytnio głowy napotykanymi żołnierzami. Podobnie jak w przypadku innych elementów rozgrywki, Wojna na Pacyfiku prezentuje zupełnie inne podejście do tej kwestii. Spróbujcie tylko samodzielnie wbiec do wioski wroga, szczególnie na jednym z wyższych poziomów trudności. Szybka i bolesna śmierć gwarantowana. :-) Przeciwnicy „nauczyli się” działać w grupie, dość dynamicznie reagują też na nasze poczynania. Jeżeli jest taka możliwość, próbują nas okrążyć, w przypadku doprowadzenia do bezpośredniej walki część przeciwników ryzykuje szaleńczym biegiem zakończonym uderzeniem kolby karabinu czy też przygotowanej wcześniej maczety. Autorzy twierdzą, iż AI komputerowych przeciwników na bieżąco dostosowuje się do naszych możliwości. Oprócz tego przygotowano cztery poziomy trudności, przy czym już na średnim trzeba się pilnować. Oprócz tradycyjnych żołnierzy od czasu do czasu wpada się też na pojazdy opancerzone, jak chociażby czołgi. Na szczęście większość z nich można spokojnie wysadzić, aby to zrobić należy się jednak podkraść i założyć odpowiedni ładunek. Snajperzy nie pojawiają się na szczęście zbyt często. Poza jednym miejscem, w którym pochowali się w koronach drzew, nie miałem z nimi większych problemów.

Multiplayer wypada dość okazale. Wojna na Pacyfiku oferuje trzy standardowe rodzaje rozgrywki. Oprócz tradycyjnego deathmatcha możemy między innymi przystąpić do trybu, w którym jedna z drużyn próbuje wykonywać określone cele, a druga ma za zadanie temu zapobiec. Na jednej mapie może spotkać się maksymalnie 32 graczy. Na koniec jeszcze kilka słów na temat nielicznych wad recenzowanego produktu. Poza wspomnianym już niezbyt ciekawym poziomem lotniczym należy nadmienić, iż gra jest stosunkowo krótka. Pod tym względem Wojna na Pacyfiku prezentuje zbliżony poziom do swej poprzedniczki. W kilku miejscach raziły mnie też niewidzialne ściany, które wykluczały tym samym jakiekolwiek bardziej skomplikowane działania taktyczne. Załadowanie kolejnego poziomu to przeważnie kwestia co najmniej kilkudziesięciu sekund. Jest to dziwne, szczególnie w sytuacji, gdy większość etapów kończy się stosunkowo szybko. Odrobinę może dziwić również spora wytrzymałość pozostałych członków drużyny. Japończycy padają po kilku celnych strzałach, koledzy z ekipy wytrzymują więcej trafień.

Wprost trudno uwierzyć, że MoH: Pacific Assault pracuje na zmodyfikowanym do granic możliwości silniku graficznym Quake III Arena. Nie powiem, że grafika prezentuje się oszałamiająco, bo poziom Far Cry’a czy Half-Life’a 2 z pewnością to nie jest, ale jak na współczesne standardy jest co najmniej bardzo dobrze. Modele postaci są świetnie animowane. Dokładnie widzimy wykonywane przez żołnierzy czynności i to zarówno naszych jak i wroga. Szkoda, że fizyka świata gry, za którą odpowiada dobrze znany moduł Havok nie została w odpowiednim stopniu wykorzystana. Zdecydowanie za mało tu efektownie niszczonych obiektów czy też przedmiotów, z którymi można byłoby wchodzić w interakcje. Publikowane przed premierą trailery sugerowały coś zupełnie innego.

Dżungla, w której spędzamy znaczną część gry, wypadła bardzo dobrze. Poruszamy się w gęstych zaroślach, które najczęściej są dodatkowo animowane. Odgłosy wystrzałów niejednokrotnie płoszą okoliczne ptactwo. To w sumie drobiazgi, na które zwraca się jednak uwagę. Ciekawie wypadły też filtry, z używaniem których niektórzy producenci zaczęli ostatnio przesadzać. Na szczęście „zasłony” w Wojnie na Pacyfiku są bardzo subtelne i niemal zawsze pasują do sytuacji. Interesująco wypadają efekty ogłuszenia pobliskim wybuchem (np. granatu) czy też utraty przytomności. Oprócz obowiązkowych wstrząsów i utraty słuchu obraz zaczyna tracić barwy. Takie rzeczy jak realistyczna woda, generowane w czasie rzeczywistym cienie (dla wszystkich obiektów) czy też efektowne eksplozje nie powinny już dziwić. Należy przy tym zaznaczyć, iż gra wymaga karty graficznej obsługującej technologię Pixel Shader. Na tym jednak wydatki się z pewnością nie skończą. Aby móc odpalić Wojnę na Pacyfiku w rozsądnej rozdzielczości i przy maksymalnych detalach, należy dysponować komputerem o wartości co najmniej kilku tysięcy złotych.

Oprawa dźwiękowa w żaden sposób nie zaskakuje. W dalszym ciągu prezentuje bardzo wysoki poziom. Muzyka sprawia momentami wrażenie inspirowanej Kompanią Braci, przy czym dla mnie jest to zaleta a nie wada. O trafnych komentarzach członków zespołu już powiedziałem, w kilku sytuacjach możemy również podsłuchać rozmów Japończyków. Gra sprzedawana jest w polskiej wersji kinowej, która wypadła dość dobrze. Poza kilkoma błędami i lekko przesuniętym dźwiękiem w paru scenkach przerywnikowych nie odnotowałem większych potknięć.

Medal of Honor: Pacific Assault jest udaną kontynuacją. Z pewnością nie jest to produkt przełomowy, aczkolwiek sądzę, iż może podjąć równorzędną walkę z Call of Duty i innymi reprezentantami gatunku. Szkoda tylko, że jest stosunkowo krótki. Pewnym pocieszeniem są więc dopracowane i zróżnicowane tryby sieciowe. Miłośnicy dynamicznych gier akcji powinni recenzowanym tytułem bliżej się zainteresować.

 Jacek „Stranger” Hałas

 

PLUSY:

  • klimat, zróżnicowanie poziomów;
  • prawdziwa współpraca w drużynie;
  • inteligencja znajdujących się na polu bitwy żołnierzy;
  • oprawa audiowizualna.

 

MINUSY:

  • krótka kampania singleplayer, która na dodatek jest liniowa;
  • irytujący poziom z myśliwcem;
  • długie ładowanie poziomów, stosunkowo wysokie wymagania sprzętowe.

 

ZAPOWIEDŻ DO GRY
 
Medal of Honor: Airborne

Koncern Electronic Arts zapowiedział wydanie kolejnego, ósmego już odcinka popularnej serii Medal of Honor. Widać stąd, że cykl, mający swoje początki jeszcze w tamtym stuleciu na pierwszym PlayStation, ma się wciąż świetnie. Ubiegłoroczna, wyłącznie konsolowa edycja Medal of Honor: European Assault była niemiłym zaskoczeniem dla PC-towych rzesz fanów. Twórcy widocznie wsłuchali się w głosy wzburzonych graczy i nowego Medala, noszącego podtytuł Airborne, przygotowują na wszystkie liczące się platformy elektronicznej rozrywki.

W grze wcielicie się w postać Boyda Traversa, starszego szeregowego amerykańskiej 82 Dywizji Powietrznodesantowej. Jednostka ta była i jest (istnieje bowiem do dzisiaj) największą formacją powietrznodesantową na świecie. Jako że w czasie II Wojny Swiatowej brała udział w wielu kluczowych bitwach na starym kontynencie, będziecie mieli pełne ręce roboty. Autorzy z EA Games przekopali się przez tony archiwalnych materiałów oraz poprosili o konsultacje historyków (m.in. Marty’ego Morgana z National D-Day Museum w Nowym Orleanie), by jak najwierniej odzwierciedlić kulisy działań 82 Dywizji. W efekcie super komandos Travers i jego spadochron staną się świadkami autentycznych, dramatycznych wydarzeń.

Zastanawiacie się zapewne, gdzie tym razem los i wiatr was zaniesie? Cóż, wakacje to nie będą. Przygodę rozpoczniecie w lipcu 1943 roku pod gorącym, sycylijskim niebem (operacja Husky), biorąc udział w alianckiej ofensywie na wyspę. Następnie przyjdzie czas (wrzesień 1943 r.) na operację Avalanche i boje wśród antycznych ruin Salerno. Kolejne skoki wykonacie w czerwcu 1944 r. w północnej Francji, w trakcie słynnej, otwierającej drugi front w Europie, normandzkiej kampanii (operacja Neptun). Jeśli przeżyjecie krwawą łaźnię, jaką zgotują wam szkopy na plaży Omaha, to trzy miesiące później dowództwo wyśle was znowu na front, tym razem do Holandii. Miłośnicy operacji Market Garden i filmu O jeden most za daleko będą wiedzieli, co mają tam robić. Szlak bojowy zakończycie w marcu 1945 roku, wspierając przyczółki mostowe podczas forsowania Renu (operacja Varsity). Pięć kampanii to mnóstwo grania.

Praktycznie każda kolejna odsłona serii wprowadzała pewne zmiany do rozgrywki, nie inaczej będzie i tym razem. W przypadku Medal of Honor: Airborne autorzy ani myślą spocząć na laurach i przygotowują dla was całkowicie nową, atrakcyjną formułę zabawy. Przede wszystkim gwarantują wam prawdziwą (nie pozorną, jak w MoH: European Assault) nieliniowość rozgrywki. Jako żołnierz powietrznego desantu, sterowany przez was Travers w większości przypadków działał będzie za liniami frontowymi wroga, osiągając cel drogą powietrzną. Po dotarciu samolotem nad miejsce zrzutu od was zależeć będzie, w którym punkcie wasze alter ego ma wylądować. Po zaznaczeniu punktu zrobicie hopla z samolotu i tak pokierujecie linkami spadochronu, by trafić w planowane miejsce lądowania. Czasem się to uda, a czasem nie, np. gdy zawieje nieodpowiednio wiatr, ściągnie was seria z kaemu lub szarpniecie nie za tę linkę, co trzeba. Podsumowując: możliwość własnego wyboru miejsca startu misji jest kolosalną zmianą w stosunku do poprzednich części cyklu, czyniąc każdą rozgrywkę całkowicie unikalną.

Po wylądowaniu na stałym gruncie (choćbyście trzasnęli w drzewo lub dach) otworzy się przed wami ogromny obszar eksploracji, z głównymi i drugorzędnymi celami. Ze względu na możliwość wyboru miejsca startu, kolejność wyboru celu i sposób dotarcia do niego będą całkowicie dowolne. Zmusi was to do podwyższonego wysiłku oraz zachowania większej ostrożności, bowiem przeciwnicy nie będą tkwili bez ruchu w zdefiniowanych przez program miejscach. W zależności od sytuacji, dynamicznie zareagują i przemieszczą się po planszy, zachowując adekwatnie do waszych poczynań. Autorzy bardzo dużo wysiłku poświęcili dopracowaniu algorytmów sztucznej inteligencji, dzięki czemu zachowanie zarówno kompanów, jak i nieprzyjaciół nie porazi was swoją głupotą. Żołnierze będą skradać się, czołgać lub też zdobywać teren krótkimi skokami. Jeśli szkopy będą w przewadze, odważnie zaatakują waszą pozycję, jeśli nie – pozostaną w defensywie lub umkną. Towarzysze broni również odpowiedzą działaniem na wasze poczynania, starając się współpracować w osiągnięciu celów misji.

W ogniu walki skorzystacie z szeregu rodzajów broni, z których większość, jak choćby Thompsona M-1928A1, mieliście możność używać w poprzednich Medalach. Tych, którzy już chmurzą czoło mówiąc o braku urozmaicenia, pragnę uspokoić – szykują się rewolucyjne zmiany w systemie upgrade’owania broni. Przy odrobinie szczęścia, sprytu i umiejętności cienki początkowo karabinek zamienicie w super zabójcze narzędzie destrukcji, wymieniając lub ulepszając większość jego podzespołów. Dodatków będzie cała masa, poczynając od bardziej pojemnego magazynka, poprzez lepsze podpórki, szybsze mechanizmy przeładowania czy też precyzyjniejsze szczerbinki, na lunetkach i bagnetach kończąc. Co ciekawe, do ulepszania własnego inwentarza nadadzą się nie tylko oczywiste na pierwszy rzut oka bonusy, ale różne dziwne przedmioty: kawałki rurek, resztki spadochronu, odłamki drewna itd. Po dokonaniu korzystnych zmian w funkcjonowaniu broni wcale nie będziecie skłonni do zbyt częstego jej wymieniania, bowiem nawet znaleziona lepsza giwera, ale występująca w „gołej” wersji, nie będzie tak skuteczna, jak upgrade’owana.

Zgodnie z tradycją serii programiści z EA Games wychodzą ze skóry, by klimat i oprawa gry były jak najefektowniejsze i jednocześnie najwierniejsze historycznym realiom. W związku z tym odbyli podróż na stary kontynent, by wśród naturalnych, pamiętających wojenną zawieruchę lokacji odnaleźć ducha ówczesnych wydarzeń. Efektem rekonesansu stały się setki zdjęć i jedenastogodzinny materiał wideo. Następnie, łącząc współczesną dokumentację z archiwalną, stworzyli idealną mieszankę, gwarantującą autentyczność każdego detalu terenu, obojętnie czy mówimy o budynku, moście czy ukształtowaniu linii brzegowej. W trakcie zabawy nic nie stanie oczywiście na przeszkodzie, byście nieco zniekształcili oddane pieczołowicie przez autorów mapy. Jako że niemal każdy element krajobrazu ma być w pełni interaktywny, dysponując odpowiednią mocą ognia, będziecie w stanie nie tylko wybić drzwi czy dziurę w murze, ale kompletnie zdemolować architekturę otoczenia.

Medal of Honor: Airborne ma być sztandarowym tytułem i wizytówką konsol nowej generacji, w związku z tym autorzy zadbają o odpowiednią jakość grafiki. Zwykły motion capture to już dziś standard, który nikogo nie dziwi, dlatego programiści poszli o krok dalej. Według przygotowanego przez nich projektu realizm zachowań postaci w grze określany będzie nie tylko poprzez ich gesty i ruchy, ale także (a może: głównie) mimikę twarzy. Służyć ma temu ulepszona technologia motion capture, nazwana autorsko U-Cap. Polega ona na wielokrotnym fotografowaniu twarzy osoby z różnych stron, co prowadzi do stworzenia prawie idealnego modelu mięśni twarzy. Stworzona w ten sposób baza ujęć jest z kolei wykorzystywana przez kolejną technologię – E-Cap, która odpowiada za uruchomienie odpowiednich mięśni w zależności od okoliczności. Tandem ten sprawi, że zachowania bohaterów będą niepowtarzalne, wymuszone przez daną sytuację, a nie sztywno odtwarzane z nagranych wcześniej wzorców.

Maksimum realizmu – ta dewiza dotyczy również dźwięku. Nie pierwszy to już raz ekipa tworząca Medala podkładała mikrofony pod lufy autentycznej broni z okresu II wojny światowej, by jak najwierniej oddać jej brzmienie. Na kalifornijskim ranczo w Boulevard jedenastu dźwiękowców urządziło sobie mały poligon zapamiętale przestrzeliwując pistolety, karabiny i strzelby. Choć w ferworze walki mało kto zwróci uwagę na różnicę między terkotaniem serii z Thompsona a trzaskiem wystrzału ze Springfielda, możecie być pewni że to, co zabrzmi w głośnikach, jest zgodne z rzeczywistością. Próby w Boulevard nadzorował jak zwykle niezawodny kapitan Dale Dye, stary weteran wojenny, od lat doradzający producentom gier spod znaku Medal of Honor.

Na obecnym etapie prac nad grą wiadomo już, że dostępny będzie tryb wieloosobowy. W zasadzie, w żadnym dotychczasowym Medalu niczym specjalnym ten tryb się nie wyróżniał, ale jeśli ktoś lubi bawić się wspólnie z kumplami, będzie miał taką możliwość. Tym razem, w odróżnieniu od głównie deathmatchowej rozrywki, wiodącej w starszych częściach cyklu, autorzy pragną położyć nacisk na współdziałanie. Najważniejszy ma być tryb kooperacji dla 2-4 osób, w którym gracze wspólnie zrealizują powierzone im zadania. Co ciekawe, w razie śmierci któregoś z członków oddziału będzie możliwy jego natychmiastowy powrót na pole walki. Po prostu po chwili śmiałek wyskoczy ze spadochronem z pokładu samolotu transportowego, który dostarczy go nad obszar działania. W trybie wieloosobowym będziecie mogli obsługiwać przeróżne wehikuły (np. czołgi, wozy transportowe), niedostępne w wersji single player.

Medal of Honor: Airborne zapowiada się na szlagier sezonu. Kilka istotnych zmian odświeży nieco wyeksploatowany temat: możliwość pobujania się na spadochronie, samodzielne wyznaczanie punktu startu misji, nieograniczona swoboda w poruszaniu się po planszy czy rozbudowany tryb ulepszania broni. Ponadto dzięki zastosowaniu nowych technik animacyjnych możecie spodziewać się dużego skoku jakościowego w oprawie graficznej. Mówimy tu głównie o wersjach na PC oraz konsole nowej generacji, choć mając w pamięci wygląd MoH: European Assault, o estetyczne odczucia posiadaczy starych konsol (PS2, Xbox) jestem również spokojny. Lekki grymas dezaprobaty może budzić jedynie skłonność autorów do eksploatowania tych samych rejonów, znanych już z poprzednich inkarnacji cyklu. Lądowanie na plaży w Normandii, misje we Francji i Niemczech – przecież to już było! Czy gracze nie poczują znużenia biorąc udział w tych samych kampaniach wojennych? Mam nadzieję, że nie, bowiem autorzy serii Medal of Honor są mistrzami w tworzeniu niesamowitego klimatu, który przyćmiewa ewentualne niedoróbki. Drżyjcie naziści, Boyd Travers nadchodzi...

Marek „Fulko de Lorche” Czajor

 

NADZIEJE:

  • nowe wrażenia – możliwość skakania na spadochronie;
  • dowolność w wyborze miejsca startu misji;
  • pełna swoboda eksploracji plansz i realizacji celów misji;
  • wiele wariantów rozbudowy broni.

 

OBAWY:

  • znowu Europa? znowu lądowanie w Normandii? znowu Tygrysy?

MEDAL OF HONOR WOJNA NA PACYFIKU

Recenzje do Gry
Medal of Honor: Pacific Assault

Jednym z przysłowiowych asów w rękawie giganta elektronicznej rozrywki, koncernu Electronic Arts, jest seria Medal of Honor. Tych, którzy na bieżąco nie śledzili jej rozwoju, może zdziwić na przykład informacja, iż MoH po raz pierwszy zadebiutował na konsolach a nie PeCetach. Co więcej, była to wysłużona już PlayStation 1, która szczerze mówiąc nie najlepiej radziła sobie z dynamicznymi strzelankami obserwowanymi z perspektywy pierwszej osoby, głównie za sprawą kontrolera (brak myszki i klawiatury) oraz ograniczeń sprzętowych. Nie przeszkodziło to jednak w żaden sposób wspomnianej serii zaskarbić sobie serca sporej grupki graczy. Pierwszy PeCetowy MoH ukazał się w 2002 roku i był to oczywiście Allied Assault. Nie skłamię chyba mówiąc, iż gra cieszyła się (i w zasadzie wciąż cieszy) ogromną popularnością. Jednym z głównych atutów wspomnianej produkcji były same misje, które przebiegały w wyjątkowo widowiskowym stylu. Świetnym przykładem może być kultowy już poziom rozgrywany na plaży Omaha Beach. W dzisiejszych czasach etap ten nie wywołuje co prawda aż takich emocji, ale w momencie premiery gry przez wielu uznawany był za wręcz przełomowy.

Po premierze Allied Assault Electronic Arts zgodnie ze swoim zwyczajem zleciła przygotowanie dwóch dodatków, które nie były już niestety zbyt odkrywcze ani przesadnie grywalne. Spearhead miał kilka dobrych momentów, ale kończył się w chwili, w której większość gier dopiero się „rozkręca”. Breakthrough z kolei cechował się głównie przeciętnymi projektami plansz, które kończyło się bez większych emocji. Tytuł ten ukazał się ponadto niemal równolegle z Call of Duty, które w moim osobistym przekonaniu przejęło od Allied Assault pałeczkę lidera. EA stanęło więc przed dość trudnym zadaniem, gdyż w przeciwieństwie do pierwszej pozycji z serii obecnie rynek wypełniony jest zbliżonymi tytułami, z którymi trzeba wygrać w walce o klienta. Przekonajmy się więc, czy wraz z premierą MoH: Pacific Assault koncernowi udało się powrócić do pierwszej ligi.

Z racji tego, iż zarówno najbardziej znane bitwy II Wojny Światowej, jak i koszmar wietnamski pojawiały się wielokrotnie w konkurencyjnych i rodzimych strzelankach, producenci najnowszej odsłony serii MoH musieli zaprezentować zupełnie nowy teatr działań. W moim przekonaniu trafili w przysłowiową dziesiątkę. Działania wojenne na Pacyfiku, które miały miejsce podczas II Wojny Światowej, w grach pojawiały się stosunkowo rzadko. Najczęściej z obszarem tym spotykaliśmy się w strategiach i realistycznych symulatorach, nie przypominam sobie jednak, aby wcześniej znalazły się w jakiejkolwiek znanej grze akcji.

Głównym bohaterem Wojny na Pacyfiku jest Tommy Conlin, szeregowiec w oddziale marines. Trzeba przyznać, iż kampania singleplayer, która stanowi naturalnie trzon programu, została zrealizowana w wyjątkowo filmowym stylu. Po rozpoczęciu zabawy niemal od razu rzucani jesteśmy w żywioł akcji. Widzimy głównego bohatera na jednej z barek biorących udział w szturmie na Atol Tarawa. Warto przy tym nadmienić, iż poziom ten do złudzenia przypomina inwazję na Omaha Beach. Z racji ogromnego postępu technologicznego, który dokonał się od momentu premiery, Allied Assault jest też bardziej widowiskowy. Wróćmy jednak do gry. Tommy’emu, w przeciwieństwie do wielu innych osób, udaje się dotrzeć na brzeg, gdzie z kolei musi pomóc w odparciu ataku japońskich żołnierzy. W pewnym momencie główny bohater traci przytomność w wyniku eksplozji pobliskiego granatu. Przypuszczam, iż bardziej nerwowi gracze w tym konkretnym momencie spróbują wczytać poprzedni stan gry. A nie, nie wolno. :-) To zaplanowane działanie. Akcja cofa się o dwa lata, dzięki czemu będziemy mogli dokładnie prześledzić wydarzenia, które doprowadziły do takiego a nie innego rozwiązania sprawy.

Na początek trafiamy do punktu rekrutacyjnego korpusu piechoty morskiej, gdzie przechodzimy szkolenie będące właściwym tutorialem. Trzeba przyznać, iż element ten rozwiązany został wystarczająco ciekawie. Pod nadzorem sierżanta, który w szczególności powinien przypaść do gustu miłośnikom filmów pokroju Full Metal Jacket, zapoznajemy się z podstawowym wachlarzem ruchów, najczęściej używanymi modelami broni czy też cięższym sprzętem, jak na przykład moździerzem. Przechodzimy również trening medyczny, o tym elemencie zabawy opowiem jednak później. Po zaliczeniu tej obowiązkowej części gry Tommy trafia do bazy wojskowej Pearl Harbor zlokalizowanej na Hawajach. Także i tu przeżywamy chwile sielanki. :-) Wraz z oficerem kwaterunkowym objeżdżamy całą bazę, wysłuchujemy rozmów z napotykanymi osobami i ogólnie radujemy oczy przyjemnymi widoczkami. No, ale chwila, to przecież Medal of Honor a nie jakaś gierka dla dzieci. :-) W pewnym momencie nad naszymi głowami przelatuje kilka myśliwców, a po chwili... po chwili zaczyna się prawdziwe piekło.

No tak, mamy 7 grudnia 1941 roku, czyli dzień, w którym flota japońskich okrętów dokonała inwazji na amerykańską bazę. W zasadzie cały ten poziom wyraźnie inspirowany jest filmem Pearl Harbor. To, co w przypadku kinowej produkcji mogło drażnić, w grze przez niemal cały czas zachwyca. Początkowo musimy posuwać się do przodu unikając niemal nieprzerwanych ataków wrogich jednostek. Obserwujemy przy tym liczne wybuchy, wokół sterowanej postaci panuje totalny chaos. Później trafiamy na uzbrojoną łódź patrolową, dzięki czemu możemy wreszcie coś zdziałać. Szczerze mówiąc nie miałem jednak ochoty zajmować się widocznymi na niebie myśliwcami, zachwyciły mnie bowiem toczące się w najbliższej okolicy bitwy. A właściwie rzeź niewiniątek. Pomimo tego, iż niemal wszystkie ciekawsze momenty są wyreżyserowane, w trakcie właściwej zabawy zupełnie to nie przeszkadza. Scena z przewracającym się na okupowaną łódź ogromnym pancernikiem na długo zapadnie mi w pamięć. Dalej jest tylko lepiej, przy czym nie chciałbym Wam zbytnio psuć zabawy, tak więc powstrzymam się przed dokładniejszymi opisami.

Pearl Harbor to jedynie wstęp dla dalszych działań, autorzy Wojny na Pacyfiku przygotowali bowiem trzy inne, równie ciekawe lokacje. Starcia na wyspie Makin prezentują zupełnie inny typ rozgrywki. Nie bierzemy już udziału w zrealizowanych z dużym rozmachem i niezwykle chaotycznych starciach. Lądujemy w dżungli. Pod wieloma względami poziomy te przypominają takie gry jak chociażby słynny Vietcong. Musimy wykonywać ostrożne posunięcia. Z racji ograniczonej widoczności należy często rozglądać się, a w niektórych miejscach zatrzymywać. Zdarza się bowiem, iż usłyszy się rozmawiających ze sobą przeciwników. Etapy związane z desantem na Guadalcanal są już nieco bardziej dynamiczne. W jednej z misji musimy na przykład bronić okupionego poważnymi stratami w ludziach i sprzęcie lotniska Henderson. Spory fragment tej części kampanii singleplayer rozgrywa się ponadto na pokładzie myśliwca, ale o tym powiem nieco później. Na koniec zaś wracamy do inwazji na Tarawę, która pojawiła się już we wstępie. Nie powinno dziwić to, iż ostatnie poziomy są wyjątkowo ciężkie. Przeciwnicy są świetnie wyposażeni, pojawiają się w hurtowych ilościach, dysponują systemem bunkrów a na dodatek ciężkim sprzętem. Tak jednak powinno być, ostateczne zwycięstwo jest równoznaczne z ogromną satysfakcją z pokonania wrogich sił.

W MoH: Allied Assault zdarzało się, iż musieliśmy działać w grupie, aczkolwiek pozostałe osoby były najczęściej traktowane dość przedmiotowo. Są – dobrze, nie ma ich – żaden problem. Wojna na Pacyfiku prezentuje zupełnie odmienne podejście do sprawy. Po raz kolejny wypadałoby odwołać się do Vietcongu, podobnie jak w tej grze przez niemal całą zabawę poruszamy się niewielkim oddziałem, w skład którego wchodzą charakterystyczne i przede wszystkim obdarzone pewną osobowością postaci. Rozwiązanie to ma dwie zalety. Z pewnością pomaga to w budowaniu pozytywnego klimatu rozgrywki. Komentarze członków zespołu są adekwatne do rozgrywających się na ekranie wydarzeń. Przykładowo, jeżeli ruszymy w stronę wroga, usłyszymy okrzyki wsparcia, w sytuacji wpadnięcia w pułapkę koledzy z ekipy będą próbowali nas z niej wydostać.

Druga zaleta to możliwość korzystania z aktywnej pomocy członków oddziału. Trzeba przyznać, iż w walkach radzą sobie nadzwyczaj dobrze. Warto przy okazji przybliżyć postać medyka, dzięki któremu można wyjść cało z niejednej opresji. W przypadku odniesienia poważniejszych ran można go do siebie zawołać. Są jednak dwa ograniczenia – medyk musi znajdować się niedaleko naszej postaci, tak aby mógł usłyszeć wołanie o pomoc, a oprócz tego dysponuje on jedynie ograniczoną ilością bandaży. Przeważnie jednak (szczególnie w początkowej fazie rozgrywki) ich ilość jest wystarczająca. Co ciekawe, w przypadku stracenia wszystkich punktów zdrowia nie musimy automatycznie ginąć. Tommy upada na ziemię, aczkolwiek jeżeli w pobliżu znajdzie się medyk, to może uratować mu jeszcze życie. Cała drużyna aktywnie ze sobą współpracuje. Dowódca ekipy wydaje różnorakie polecenia, a podlegli żołnierze nadzwyczaj dobrze je wykonują. W wielu sytuacjach my sami możemy pokusić się o wydanie paru rozkazów, aczkolwiek znacznie częściej wysłuchuje się poleceń innych osób.

Same misje przebiegają w bardzo dynamiczny sposób. To nie powinno jednak miłośników serii dziwić. Siła MoH leży w ogromnej liczbie wyreżyserowanych scen, w których bierze się jednak udział ze sporym zaciekawieniem. W paru miejscach możemy wykazać się własną inicjatywą. Przykładowo, stanowisko ckm-u można zlikwidować wysadzając znajdujące się obok niego beczki, podkładając ładunek wybuchowy na pobliskiej konstrukcji, zachodząc operatora od tyłu bądź też obrzucając go granatami. W kilku miejscach zniszczenie określonych obiektów może spowodować, iż dalsza część etapu będzie ułatwiona, albowiem wróg nie będzie mógł wystawić do walk dodatkowych jednostek. Dość często należy korzystać ze stacjonarnych dział i to zarówno mniejszego, jak i większego kalibru. W tym drugim przypadku trzeba na przykład niszczyć nadjeżdżające czołgi albo pozbyć się większych grup wrogich żołnierzy. Ciekawie rozwiązano obsługę moździerzy, bez odpowiedniego treningu nie warto z nich w ogóle korzystać.

Nie zabrakło również etapów rozgrywanych na pokładzie różnorakich środków transportu. Zdecydowanie najbardziej dynamiczne są przejazdy jeepem, przy czym sympatyków poprzedniej odsłony serii czy też konkurencyjnego Call of Duty nie powinno to w żaden sposób dziwić. Etapy rozgrywane na pokładzie łodzi koncentrują naszą uwagę głównie na wydarzeniach mających miejsce w najbliższej okolicy. Same w sobie nie są zbyt trudne. Zupełnym przeciwieństwem tego są poziomy rozgrywane za sterami jednego z myśliwców. Początkowo Tommy wciela się jedynie w rolę strzelca pokładowego, w dalszej części etapu sam przejmuje stery. Niestety, model lotu jest dość uproszczony i w pewnym stopniu dziwny. Moje zdanie jest takie, iż poziom ten w ogóle nie powinien pojawić się w końcowym produkcie. Jest wyjątkowo ciężki, stosunkowo nudny a walki odbywają się w niezbyt atrakcyjnych wizualnie lokacjach.

Arsenał dostępnych broni nie jest zbyt rozbudowany, szczególnie jeśli zestawi się go z tym, co oferują konkurencyjne pozycje, ale przez niemal całą zabawę w zupełności wystarcza. Mnie osobiście najbardziej przypadły do gustu trzy giwery – karabin maszynowy Thompson M1928A1 (popularny Tommy Gun), który zabójczy jest na mniejszych i dość skuteczny na średnich dystansach, wyjątkowo silny BAR, który na dodatek dysponuje sporym magazynkiem, a także shotgun Remington M11, którego jedyną wadą jest długi czas przeładowania. To zresztą jedno z podstawowych utrudnień Wojny na Pacyfiku. W szczególności mam tu na myśli karabiny będące na wyposażeniu wrogich żołnierzy, które są nadzwyczaj wolne (strzały oddzielają prawie dwusekundowe przerwy). Niestety, w sytuacji braku amunicji do lepszych pukawek trzeba z nich korzystać. Nie zabrakło również granatów czy też lornetki, z której w kilku miejscach warto jest podejrzeć okoliczne zabudowania. Przez większą część gry można ją jednak ignorować i „na żywo” badać aktualnie oczyszczane lokacje.

Przeciwnicy w Allied Assault w dużym stopniu traktowani byli jak mięso armatnie. Przez znaczną część gry sterowana przez nas postać posuwała się do przodu nie zawracając sobie zbytnio głowy napotykanymi żołnierzami. Podobnie jak w przypadku innych elementów rozgrywki, Wojna na Pacyfiku prezentuje zupełnie inne podejście do tej kwestii. Spróbujcie tylko samodzielnie wbiec do wioski wroga, szczególnie na jednym z wyższych poziomów trudności. Szybka i bolesna śmierć gwarantowana. :-) Przeciwnicy „nauczyli się” działać w grupie, dość dynamicznie reagują też na nasze poczynania. Jeżeli jest taka możliwość, próbują nas okrążyć, w przypadku doprowadzenia do bezpośredniej walki część przeciwników ryzykuje szaleńczym biegiem zakończonym uderzeniem kolby karabinu czy też przygotowanej wcześniej maczety. Autorzy twierdzą, iż AI komputerowych przeciwników na bieżąco dostosowuje się do naszych możliwości. Oprócz tego przygotowano cztery poziomy trudności, przy czym już na średnim trzeba się pilnować. Oprócz tradycyjnych żołnierzy od czasu do czasu wpada się też na pojazdy opancerzone, jak chociażby czołgi. Na szczęście większość z nich można spokojnie wysadzić, aby to zrobić należy się jednak podkraść i założyć odpowiedni ładunek. Snajperzy nie pojawiają się na szczęście zbyt często. Poza jednym miejscem, w którym pochowali się w koronach drzew, nie miałem z nimi większych problemów.

Multiplayer wypada dość okazale. Wojna na Pacyfiku oferuje trzy standardowe rodzaje rozgrywki. Oprócz tradycyjnego deathmatcha możemy między innymi przystąpić do trybu, w którym jedna z drużyn próbuje wykonywać określone cele, a druga ma za zadanie temu zapobiec. Na jednej mapie może spotkać się maksymalnie 32 graczy. Na koniec jeszcze kilka słów na temat nielicznych wad recenzowanego produktu. Poza wspomnianym już niezbyt ciekawym poziomem lotniczym należy nadmienić, iż gra jest stosunkowo krótka. Pod tym względem Wojna na Pacyfiku prezentuje zbliżony poziom do swej poprzedniczki. W kilku miejscach raziły mnie też niewidzialne ściany, które wykluczały tym samym jakiekolwiek bardziej skomplikowane działania taktyczne. Załadowanie kolejnego poziomu to przeważnie kwestia co najmniej kilkudziesięciu sekund. Jest to dziwne, szczególnie w sytuacji, gdy większość etapów kończy się stosunkowo szybko. Odrobinę może dziwić również spora wytrzymałość pozostałych członków drużyny. Japończycy padają po kilku celnych strzałach, koledzy z ekipy wytrzymują więcej trafień.

Wprost trudno uwierzyć, że MoH: Pacific Assault pracuje na zmodyfikowanym do granic możliwości silniku graficznym Quake III Arena. Nie powiem, że grafika prezentuje się oszałamiająco, bo poziom Far Cry’a czy Half-Life’a 2 z pewnością to nie jest, ale jak na współczesne standardy jest co najmniej bardzo dobrze. Modele postaci są świetnie animowane. Dokładnie widzimy wykonywane przez żołnierzy czynności i to zarówno naszych jak i wroga. Szkoda, że fizyka świata gry, za którą odpowiada dobrze znany moduł Havok nie została w odpowiednim stopniu wykorzystana. Zdecydowanie za mało tu efektownie niszczonych obiektów czy też przedmiotów, z którymi można byłoby wchodzić w interakcje. Publikowane przed premierą trailery sugerowały coś zupełnie innego.

Dżungla, w której spędzamy znaczną część gry, wypadła bardzo dobrze. Poruszamy się w gęstych zaroślach, które najczęściej są dodatkowo animowane. Odgłosy wystrzałów niejednokrotnie płoszą okoliczne ptactwo. To w sumie drobiazgi, na które zwraca się jednak uwagę. Ciekawie wypadły też filtry, z używaniem których niektórzy producenci zaczęli ostatnio przesadzać. Na szczęście „zasłony” w Wojnie na Pacyfiku są bardzo subtelne i niemal zawsze pasują do sytuacji. Interesująco wypadają efekty ogłuszenia pobliskim wybuchem (np. granatu) czy też utraty przytomności. Oprócz obowiązkowych wstrząsów i utraty słuchu obraz zaczyna tracić barwy. Takie rzeczy jak realistyczna woda, generowane w czasie rzeczywistym cienie (dla wszystkich obiektów) czy też efektowne eksplozje nie powinny już dziwić. Należy przy tym zaznaczyć, iż gra wymaga karty graficznej obsługującej technologię Pixel Shader. Na tym jednak wydatki się z pewnością nie skończą. Aby móc odpalić Wojnę na Pacyfiku w rozsądnej rozdzielczości i przy maksymalnych detalach, należy dysponować komputerem o wartości co najmniej kilku tysięcy złotych.

Oprawa dźwiękowa w żaden sposób nie zaskakuje. W dalszym ciągu prezentuje bardzo wysoki poziom. Muzyka sprawia momentami wrażenie inspirowanej Kompanią Braci, przy czym dla mnie jest to zaleta a nie wada. O trafnych komentarzach członków zespołu już powiedziałem, w kilku sytuacjach możemy również podsłuchać rozmów Japończyków. Gra sprzedawana jest w polskiej wersji kinowej, która wypadła dość dobrze. Poza kilkoma błędami i lekko przesuniętym dźwiękiem w paru scenkach przerywnikowych nie odnotowałem większych potknięć.

Medal of Honor: Pacific Assault jest udaną kontynuacją. Z pewnością nie jest to produkt przełomowy, aczkolwiek sądzę, iż może podjąć równorzędną walkę z Call of Duty i innymi reprezentantami gatunku. Szkoda tylko, że jest stosunkowo krótki. Pewnym pocieszeniem są więc dopracowane i zróżnicowane tryby sieciowe. Miłośnicy dynamicznych gier akcji powinni recenzowanym tytułem bliżej się zainteresować.

Piotr „Piotres” Stasiak

PLUSY:

  • klimat, zróżnicowanie poziomów;
  • prawdziwa współpraca w drużynie;
  • inteligencja znajdujących się na polu bitwy żołnierzy;
  • oprawa audiowizualna.

 

MINUSY:

  • krótka kampania singleplayer, która na dodatek jest liniowa;
  • irytujący poziom z myśliwcem;
  • długie ładowanie poziomów, stosunkowo wysokie wymagania sprzętowe.

DODATKOWA HISTORYCZNA GALERJA GRY MEDAL OF HONOR